Foto: Internet
Foto: Internet
Rebeliant Szmarowski Rebeliant Szmarowski
216
BLOG

Spacer po Kenii - część 1

Rebeliant Szmarowski Rebeliant Szmarowski Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Sprawy idą swoim utartym rytmem, nawet te najbardziej dynamiczne. Nawet one, nacechowane dużą dawką nieprzewidywalności, mają przecież swój rytm. Ale wszystko się zmienia, gdy za którymś razem coś pójdzie inaczej. Lepiej? Gorzej? To nie jest tak istotne. Istotne jest dlaczego. Wyobraźnia podpowiada mi, że nie stało się to przez przypadek.

Czyż nie było tak, jak sugerował Kernstein, że „im dłużej wspinasz się po kamieniach, tym więcej wody wyrzucą, gdy runą”? („W górę przy pomocy noża” 1887).

- Schowaj długopis – szeptem podpowiada Nivedu. – Zbyt dobrze jeszcze pamiętają tu Khmerów.

Czerwoni Khmerzy w Noninde Usute? Rzut oka do miejscowych kronik przypomina o krótkim okresie secesji, kiedy to lokalny watażka, Siguru Zegome, nawiązał współpracę z Czerwonymi Khmerami, umożliwiając kilkudziesięciu z nich osiedlenie się na opanowanym przez niego terenie. To właśnie Noninde Usute stało się ich kenijską bazą, niemal suwerenną. Nie zachowywali się tutaj tak bezwzględnie, jak u siebie, ale ich reguły i tak okazały się utrapieniem. Jedna z nich, to oznaczanie rangi za pomocą liczby długopisów, umieszczonych w górnych kieszeniach kurtek. Im więcej, tym wyższa ranga. Pociągało to za sobą zakaz eksponowania długopisów przez lokalną ludność. W oczywisty sposób było to niedogodne dla interesantów w urzędach. Również przedstawiciele elity - lekarze, nauczyciele, czy dziennikarze, mieli z tego powodu utrudnione życie. Od tamtej pory widok długopisu wystającego z zewnętrznej kieszeni bluzy, czy koszuli, działa na mieszkańców, jak płachta na byka.

W Kenii przebywałem od tygodnia. Na prowincję dotarliśmy jeepem. Ja, mój przewodnik, a zarazem  tłumacz Nivedu Keboa, no i kierowca, były taksówkarz Mekbu Oweke. Aż do teraz nie mogę uwierzyć, że zdecydowałem się na ten wyjazd. Egzotyka nigdy mnie nie pociągała. A tej na miejscu nie zabraknie nawet najwybredniejszemu z podróżników. Wylot z Edvins Base odbył się o czasie, pomimo, że to lotnisko wojskowe i loty cywilne nie mogą tu liczyć na szczególne względy. Lot był długi i przyjemnie nudny. Lądowanie na lotnisku Kunete, odległym od Nairobi o jakieś trzysta kilometrów, przebiegało nieco nerwowo. Pogoda nad kotliną, w której wybudowano tę skromną przystań, rzadko kiedy bywa łaskawa dla żeglugi powietrznej.

Podróż do Noninde Usute nie była przesadnie uciążliwa. Po drodze miałem okazję obejrzeć kilka miejscowości i wiosek. Szczególne wrażenie zrobiło na mnie Inbiki Sebu („Inbiki dolne”). Jego zabudowa do złudzenia przypomina architekturę czarnogórskich klasztorów. Inbiki do końca dziewiętnastego wieku było zapiaszczoną i zarobaczoną zbieraniną walących się chat, aż zawitali tutaj dwaj misjonarze, poddani Nikoły I. W krótkim czasie za ich sprawą ta odpychająca osada przekształciła się w piękne świadectwo Ducha. W roku 1903 Inbiki dostąpiło zaszczytu getele (przyznanie praw miejskich).

W końcu dotarliśmy do celu pierwszego etapu mojej wyprawy. Noninde Usute. Miasto wielkości Sopotu. Daleko mu, rzecz jasna, do naszego kurortu, ale nie brak tu osobliwości, które na długo zapadają w pamięć. Łamiąc nieco chronologię, opiszę jedną z nich. Wojskowy cmentarz Wikete. Wielce unikatowa to nekropolia. Nagrobki są tu w kształcie skórzanych tarcz wojowników Pinru Deah. Sporo ich tu spoczywa, bo bitwa stoczona z białymi najeźdźcami przyniosła obu stronom obfite żniwo śmierci. Patrząc na ten cmentarz, ciągnący się, można odnieść wrażenie, niemal po horyzont, zadaję sobie pytanie, czy znajdę tu również mogiły kolonialnych intruzów. Z pytaniem tym zwracam się do swego przewodnika.

– Wtedy nie mieliśmy zwyczaju grzebania ciał wrogów – wyjaśnia Nivedu - a o ich klęsce nikt nie wiedział, bo zgubili szlak i dla swoich przez dwie dekady byli „zaginionymi bez wieści”.

Gdy o ciała swych żołnierzy upomniał się wreszcie gubernator prowincji Duke-Ul, grzebać nie było czego. „Co nie w piachu, to w paszczy”, głosi ludowa mądrość.

Miasto jest sprawnie administrowane. Funkcjonuje tu nawet coś w rodzaju komunikacji publicznej. Za kilka bebe każdy właściciel noko-luge (rodzaj rikszy) podwiezie cię w dowolne miejsce w obrębie głównego zespołu zabudowań. Dalej trzeba już przemieszczać się na piechotę, co nie jest ani przyjemne, ani bezpieczne.

Na nocleg wybrałem hotel Continental Plaza. Nie jest to odrębny podmiot. To raczej skrzydło w jedynej lokalnej noclegowni. Całość nosi nazwę Hotel Elizabeth. Continental Plaza przeznaczona jest dla przybyszy mojego pokroju. Zbyt wrażliwych na widok robactwa i uzależnionych od bieżącej wody, czystej pościeli i internetu. Są tu dwa „apartamenty”. W rozumieniu właściciela hotelu nazwa ta jest adekwatna dla ciasnej klitki, w której ledwie mieści się wąskie łóżko, dwa stare fotele i kameralny stolik, a tuż obok coś w rodzaju łazienki, czyli ustęp i prysznic w jednym. Obecność internetu może dziwić. Hotel zawdzięcza go okresowej bytności archeologów z Blue Bay, którzy uzyskali grant naukowy, wystarczający aż nadto dla sfinansowania łącza satelitarnego. Szczwany właściciel umożliwia dostęp nielicznym cudzoziemcom, licząc sobie 100 USD za dzień. W moim budżecie podróży ta pozycja i tak pozostanie mało zauważalna, a on zyskuje równowartość półrocznych przychodów.

Nivedu nie potrzebuje kłopotać się o nocleg. Gościna w zarobaczonej, lokalnej części Hotel Elizabeth mu nie grozi. Ma tutaj bliskich krewnych, którzy z radością przyjmą go pod swój dach. Natomiast Mekbu uparł się, że będzie spał w jeepie, a gdy zapewniłem, że wykupię dla niego drugi apartament, spojrzał na mnie tak, jakbym go obraził. Dłużej nie nalegałem.

[]

Powyższy tekst jest w całości wymysłem autora. Prawdziwe są: nazwa stolicy Kenii, imię króla Czarnogóry i reguła oznaczania rang wśród Czerwonych Khmerów.

[]


To jest kontynuacja bloga, dostępnego pod tym adresem: https://www.salon24.pl/u/mundurowi/

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości